Oswoiliśmy już myślenie, że pewne dzieła kultury zmuszają nas do głębokiej refleksji, prowokują do zmian postawy, prześladują w rozmowach, dotykają tych wspomnień, które zakopaliśmy głęboko w umyśle lub wywołują skrajne emocje, które targają nami podczas obcowania z nimi. Bywa, że bywają bodźcem do zmiany naszego spojrzenia na świat bądź nas samych. Szczególnie łatwo jest osiągnąć to filmom, serialom czy książkom, które podnoszą ważne i fundamentalne tematy. I zazwyczaj czujemy ciężar sprawy. Zupełnie inaczej patrzy się na wykreowany świat oglądany oczyma sympatycznego Willa Smitha uganiającego się za kosmitami w Facetach w czerni niż na świat w obliczu II wojny światowej, który pokazuje nam Liam Neeson, grając Oskara Schindlera. Problem zaczyna się, kiedy nawet nie zauważamy, że zaczynamy podejmować poważne temat w świecie popkultury i to pod przykrywką zupełnie innego zagadnienia.
Proszę Państwa, oto Netflix… a oto elf.
Fascynujący jest twór, jakim jest Netflix. Wdarł się do naszych domów z rozrywką, do jakiej nie byliśmy przyzwyczajeni. Platformy streamingowe w ogóle jako całość pokazały nam, że serial nie musi być telenowelą brazylijską i – nawet jeśli już musimy rozmawiać o miłosnych perypetiach, to możemy zrobić to w różnorodnej, pięknej scenografii. Interesującym zjawiskiem są również miniseriale, które realizują ten materiał, który zbytnio straciłby na okrojeniu go do filmu, ale zrobiłby się nudnawy, jeżeli zrobić z niego serial wieloodcinkowy. I – szukając nowości na Netflixie, nie sądziłam, że tym, co najbardziej skłoni mnie (i jak się okazuje ogromną część społeczeństwa) do dyskusji (a niekiedy i refleksji) jest… elf. Tak, tak – dokładnie. Elf. Co ciekawe, możemy przecież obejrzeć dramat Cząstki kobiety, który należy do tej samej kategorii filmów, co większość filmów wojennych – wiesz, że film o stracie dziecka ma boleć. Wiesz, że (w zależności od tego, jak dobrze będzie zrobiony) poruszy Cię bardziej bądź mniej. Natomiast czy powinien poruszyć cię elf? Otóż elf jest bohaterem spin-offa Wiedźmina – The Witcher: Blood Origin. Nie pierwszy raz zresztą obsada serialu wzbudza takie emocje, jednak wybór Jodie Turner-Smith do roli elitarnej wojowniczki Éile sprawił, że w internecie zawrzało. Czymże nam zawiniła ta aktorka? Ano kolorem skóry.
Bo gdyby elf żył, to byłby biały…
„Proszę mnie nie obrażać, ja nie jestem rasistą. Ale widział ktoś kiedyś czarnego elfa?!”
Nie.
Nie widziałam.
Nie widziałam też elfa o skórze śniadej ani żółtej. Różowej też nie bardzo. I – o dziwo – białego elfa również nie widziałam. Tak właściwie to nie widziałam nigdy żadnego elfa. Jeden z komentatorów pod postem w social mediach napisał: Fajny ten elf. Taki postępowy, na co Netflix pospieszył z odpowiedzią czy w książkach od historii miałeś inne? Pod tym komentarzem jest kilkaset innych, które bronią jednego, jak i drugiego zdania. Wielu fanów fantastyki udowadnia, że nie raz i nie dwa raczeni byliśmy ciemnoskórymi elfami i właściwie nigdy nie odbijało się to większym echem. Co więc sprawiło, że dóbr aktorki do roli wzbudził takie kontrowersje? Przecież to serial fantastyczny. Obraz w zupełności wykreowany, który w rzeczywistości nie ma krzty odzwierciedlenia w rzeczywistości (nawet jeśli próbuje się go osadzać w naszym średniowieczu). Nie ważne jak bardzo byśmy sobie tego życzyli, nie odnajdziemy tu realizmu. Do tego mamy opowieści pokroju Listy Schindlera i to przy tej okazji możemy rozliczać Spielberga z odwzorowania realiów ówczesnego świata czy Neesona i Finnesa z podobieństw do postaci historycznych, które grają. Natomiast elfia wojowniczka Éile jest produktem zmyślonym i w zasadzie nie ma żadnych sensownych argumentów, dlaczego nie miałaby przybrać twarzy Jodie Turner-Smith. No może poza tym, że ma ciemną skórę.
I wiele osób powie, że to nie jest rasizm. Bo przecież nie o to chodzi, że my jej nienawidzimy albo że uważamy ją za nic niewartą, okropną aktorkę tylko przez wzgląd na jej kolor skóry. Nie, przecież ona może być nawet dobrą aktorką. I piękną. Tylko nie jest elfką.
Dlaczego?
Gdyby chodziło tylko o zakorzeniony obraz postaci fantastycznych wykreowany przez Tolkiena, to nie byłoby większych problemów. Gdzieś nam migają w głowach te wysokie, szczupłe, posągowe i białe wręcz postaci – porcelanowa cera, niemal białe włosy, jasne oczy… Nie mielibyśmy jednak aż takiego żalu do Netflixa, że zerwał z tropem i wykreował postać zgoła inną. W nas – Polakach – obudził się pewien rodzaj patriotyzmu i staliśmy się obrońcami słowiańskości (a więc prawie polskości…).
Mit o słowiańskości Wiedźmina.
Nie należę do tej części ludzkości, która uważa, że CD Project Red książkom Andrzeja Sapkowskiego tylko i wyłącznie pomógł. Zgadzam się z większością argumentów, które bronią redów za to, że pokazali Wiedźmina odbiorcom międzynarodowym, przyczyniając się do ogromnej popularności tej historii. Oczywiście, gdyby nie gra, nie pisałabym dzisiaj o żadnym serialu, ponieważ prawdopodobnie on by nie powstał. Gry zrobiły ogromną robotę i szkoda, że sam autor książek nie zawsze potrafi to docenić (chociaż przyznam, że rozumiem, co tak bardzo go irytuje). A jednak seria gier o Wiedźminie zrobiła mu krzywdę w jednym, bardzo zauważalnym aspekcie – przyczyniła się do powstania mitu o jego słowiańskości. Nie ma co się dziwić, jeśli ktoś sięgnął tylko po grę (a takich osób jest więcej niż tych, którzy sięgnęli tylko po książki), to dostaje obraz przesycony wątkami słowiańskimi. Co interesujące, czytając książki, w ogóle się tego nie czuje. Czuć za to fascynacje autora mitologią anglosaską. Sam Sapkowski wielokrotnie przyznawał, że nie miał zamiaru wiele nawiązywać do mitologii słowiańskiej, czego dowodem jest, chociażby wywiad dla pisma „Książki. Magazyn do czytania”: „Wypada raz jeszcze powtórzyć: cykl o wiedźminie to fantasy klasyczna i kanoniczna, słowiańskości w niej, jak rzekł Wokulski Starskiemu, tyle, co trucizny w zapałce„.
Przy tak postawionej sprawie, argument, że elf nie może mieć czarnej karnacji, bo jest elfem słowiańskim, trochę zaczyna kuleć. Ale to jeszcze nie znaczy, że można się poddać i uznać, że jesteśmy rasistami. Nie, są jeszcze inne argumenty. Jak chociażby to, że nawet jeśli elf nie jest słowiański, to przecież Sapkowski nie pisał nic o czarnych elfach.
To kwestia ekranizacji… ups, adaptacji!
W takim momencie do dyskusji włączają się ci, co próbują uświadomić całej reszcie, że filmy najczęściej są jednak adaptacją, a nie ekranizacją pierwowzoru literackiego. Wydaje się, że różnica jest znikoma, ale jednak ważne jest to, co jest intencją autora. Wierne odwzorowanie pierwowzoru to zadanie dla ekranizacji i tutaj uprawnione są komentarze „a w książce było inaczej!”. Nie powinno. Natomiast adaptacja może być niemalże ekranizacją. Może jednak być nawiązaniem dość luźnym i czerpać jedynie ze świata stworzonego przez jakiegoś autora. I tu jednak nie pasuje mi wyjaśnienie oburzenia, z jakim przyjęła się decyzja castingowa do roli elfki w spin-offie Wiedźmina. Co ciekawe, inna postać, czarodziejka Triss Merigold w grach odbiega od swojego literackiego pierwowzoru na wielu płaszczyznach. Nie ma włosów kasztanowych, a rude. Nie ubiera się w sposób wielokrotnie przedstawiany w książce jako bardzo charakterystyczny dla niej, a mianowicie w suknie zakrywające cały jej dekolt, na którym były blizny. Nijak się to ma do uwodzicielskiej, kobiecej postaci z gier. Natomiast Triss została zmieniona również pod względem swojego charakteru – z nieśmiałego, lękliwego i przeciętnego dziewczęcia, które jest wpatrzone w swojego wiedźmińskiego idola, zrobiono z niej niezwykle kobiecą, pewną siebie, uwodzicielską i piękną postać. A i owszem, fani sagi czasami podnoszą głos o tych nieścisłościach, ale podłoże tych dyskusji jest trochę płytsze (zazwyczaj następuje przy próbie udowodnienia, dlaczego inna czarodziejka, Yennefer, była lepsza).
Natomiast Sapkowski niespecjalnie rozwodził się nad kolorem skóry swoich bohaterów. „W moich książkach, o ile pamiętam, o kolorze skóry zbyt precyzyjnie się nie mówi, toteż adaptatorzy mają tu wielkie pole do popisu, wszystko jest możliwe i dopuszczalne, wszak mogło tak być”.
Rasizm w białych rękawiczkach
Jeśli otworzymy encyklopedię PWN, to pod hasłem rasizm znajdziemy odpowiedź, że jest to zespół poglądów, według których istnieją naturalne i wrodzone różnice między rasami ludzkimi, co musi prowadzić do dominacji jednej nad pozostałymi. Wydawać by się mogło, że nadużyciem z mojej strony jest pisanie o rasizmie tylko dlatego, że Polacy ruszyli – niczym biała husaria – szturmem w odmęty Internetu, aby bronić słowiańskości elfów. I chociaż zazwyczaj tytuły typu: „Polacy oburzeni! Rozwścieczył ich….” wywołują we mnie niesmak, bo są typowym clickbaitem, to tym razem widzę w nich dużą dozę prawdy. I wprowadza mnie to nie w niesmak, ale w przerażenie.
Bo to jest rasizm.
I to rasizm w niebezpiecznej postaci, bo w białych (o ironio!) rękawiczkach. Trzeba mieć w sobie ogromny żar, żeby bronić poglądów otwarcie dyskryminujących. Chociaż mam wrażenie, że ostatnio w Polsce jakość łatwiej o to. Szczególnie na scenie politycznej, gdzie właściwie można obrażać się na każdym tle i nie ponosić za to większych konsekwencji. Natomiast w codziennym życiu takie stanowcze poglądy są cięższe do obronienia i do uzyskania posłuchu wśród innych. Jeśli ktoś wyraźni jasno, że właściwie to on kogoś nienawidzi, bo ma nie taki kolor skóry, to jest duże prawdopodobieństwo, że znajdzie się ktoś, to uświadomi mu, że żyjemy w XXI wieku i czasy, gdy uważaliśmy, że ktoś, kto ma inny kolor skóry, jest jakimś podtypem człowieka to już historia. Historia, która swoją krwawą opowieścią przestrzega nas przed dyskryminacją kogokolwiek. Ale jeśli zdyskredytować aktorkę, tylko dlatego, że jest ciemnoskóra, bo – rzekomo – nie pasuje to do odgrywanej postaci, to już nie jest epatowanie nienawiścią. To nie rasizm.
Po pierwsze, to przecież wyrażenie własnego zdania.
Nie. Nie mamy prawa obrażać w imię wyrażania własnego zdania.
Po drugie, to przecież kwestia tej poprawności politycznej, co to ją Netflix wszędzie wciska.
Nie, to już rasizm w czystej postaci. Odbieranie Jodie Turner-Smith umiejętności aktorskich i uczciwego wygrania castingu, ponieważ “wygrała, bo musimy mieć w serialu czarnoskórą bohaterkę. Gdyby nie to, to na pewno znalazłaby się jakaś o słowiańskim, bladym licu”. Insynuacja, że czarnoskóry aktor lub aktorka dostają role, bo zrobiła się moda na tzw. poprawność polityczną, jest naprawdę bezczelną formą rasizmu. I zrzucaniem odpowiedzialności z siebie przy jednoczesnej dyskredytacji umiejętności tej osoby.
A po trzecie, toż to nie rasizm! Ja nikogo nie nienawidzę, ja po prostu twierdzę, że elf ma być biały, słowiański jak Sapkowski przykazał.
Nie, to rasizm. Ten zgodny z definicją PWN to rasizm w najbardziej oczywistej i brutalnej formie. Nie oznacza to jednak, że nie możemy uprawiać go wykwintnie w białych rękawiczkach. Oddalamy od siebie wizję, że jesteśmy rasistami, bo przecież nie ma w nas nienawiść, poczucia wyższości. My tylko wytykamy niespójności w adaptacji, komentujemy, że aktorka nie pasuje do roli. Łatwo jest w ten sposób się usprawiedliwić. Dlatego tak ważne jest, abyśmy sobie to uświadomili.